środa, 22 listopada 2017

Słoik śmieci to ściema

Kilka lat temu przeczytałam o zero waste w amerykańskim wydaniu. Ubawił mnie wtedy słoik śmieci, które rodzina Johnsonów zbierała cały rok. Prawda jest mniej spektakularna. Jakiś słoik zapewne istnieje. Wrzuca się do niego tylko to, czego członkowie rodziny nie mogą sobie odmówić, co nie nadaje się już do recyklingu, do kompostowania, do ponownego użycia. W domu Johnsonów są inne kosze, na pozostałe odpady. Ten wspomniany słoik jest więc ściemą, celową półprawdą, która z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. 

Szczerze mówiąc, w temacie zero waste pewne rzeczy mnie dziwią, często śmieszą, niekiedy szokują. Są oczywiście i takie, które pochwalam. Jak na przykład pomysł (Bea Johnson), by  w prezencie dawać bliskim bilet do kina, na koncert, opłacić wycieczkę lub jakiś kurs czy warsztaty. Chodzi o to, by nie kupować kolejnych rzeczy, które znów trzeba gdzieś gromadzić, a często szybko wyrzucić. Sama nie chciałabym być aż tak radykalna, bo na przykład jak nie kupić maluszkowi pluszaka do przytulania? 

Państwo Johnsonowie stosują na co dzień pięć zasad: 
1) odmawiają sobie tego, czego nie potrzebują; 
2) ograniczają to, czego potrzebują; 
3) używają wielokrotnie tego, co mają – wymienili wszystko co jest jednorazowe na rzeczy wielokrotnego użytku albo używane; 
4) poddają recyklingowi wszystko, czego nie da się ograniczyć czy wyeliminować; 
5) kompostują. 

Nie wszystko mi się podoba. Czytałam o zastępowaniu papieru toaletowego mchem czy szamponu sodą. To jakiś głupi pomysł. Podobno pan Johnson uznał w końcu, że to wszystko jest absurdalne i pewnego dnia oświadczył żonie, że ma już dość. Nawet zapach żony mu nie odpowiadał. Trudno dociec czy lubił ciuchy z second handów, dzieci zapewne niewiele miały do powiedzenia. Właściwie im współczuję - całe życie nosić odzież po kimś, żadnego nowego, pachnącego nowością ciuszka? Pani Johnson wróciła podobno do kupowania szamponów, co jej włosom wyszło na dobre. Przestała też sama robić proszki do prania. Testowanie wielu alternatywnych rozwiązań skończyło się w jej przypadku porażką, ale opisuje te doświadczenia w swoich książkach, by inni nie musieli podejmować podobnych eksperymentów. Piszę "podobno", bo nie czytałam jej książek, jedynie artykuły w polskich serwisach.  Może te informacje są przesadzone, może nawet w części nieprawdziwe, ale pojawiają się co jakiś czas. Niedawno jakieś panie redaktorki zachwalały sodę do mycia włosów, wołając w nagłówku artykułu: Da się! Sprawdziłyśmy! Wychodzi na to, że im bardziej dziwnie, tym bardziej eko. Przynajmniej tak to często wygląda. 

Osobiście uważam, że paranoiczne życie pod szyldem zero waste nie jest dobrą opcją. Zgadzam się jednocześnie, że coś zmienić trzeba. Moje dystansowanie się wynika po części z tego, że dla mojego pokolenia zero waste to w zasadzie nic nowego. Życie było kiedyś trudne, wymagało oszczędności, nie byle jakiego sprytu, obrotności, zaradności. Trzeba było umieć zrobić wiele rzeczy samemu, przerabiać, naprawiać. Uświadomiłam sobie jednak, że to, co dla nas jest oczywistością, dla naszych wnuków już niekoniecznie. I dlatego warto propagować  zero waste jako styl życia. 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz